czwartek, 18 kwietnia 2019

Z pamiętnika baby, której się zachciało dom budować:

Przyszła zatem wiosna, pogoda zrobiła się piękna - a działka leży odłogiem, bo nadal nie ma pozwolenia na budowę. A nie ma, ponieważ starostwo (znane też jako Pytia Piaseczyńska) wraz z architektem (znanym też jako Śpiąca Królewna) bawią się ze mną w swoistą odmianę gry w dwa ognie, polegającą na podawaniu sobie nawzajem piłki, aby Pytia mogła mnie zbić (tzn. zażądać kolejnych poprawek w projekcie). Czyli niemetaforycznie mówiąc: architekt robi wszystko byle jak i bez głębszego zastanowienia, starostwo wyraża swoje zastrzeżenia w sposób tajemniczy i wymagający rozszyfrowania - czego oczywiście Śpiąca Królewna nie czyni, więc mamy kolejne błędy... i tak w koło Wojtek.

To znaczy mam nadzieję, że całego koła nie będzie, ponieważ jak dotąd udało mi się wytropić i unieszkodliwić pięć takich pułapek, i liczę na to, że możliwości, jakie sobą przedstawia mój skromny w końcu domek zostały wyczerpane... Ale kto wie!

Na przykład było tak: projektant ma psi obowiązek uwzględnić w swoim projekcie postanowienia planu zagospodarowania przestrzennego. Zgodnie z którym na mapce zagospodarowania mojego terenu powinna być wrysowana tzw. linia rozgraniczająca (wyznaczająca granicę pasa drogowego), a ogrodzenie (obecnie przy samej drodze) powinno być do tejże linii dosunięte. Śpiąca Królewna niestety przysnęła przy czytaniu planu i tego nie zrobiła, zatem projekt wrócił do poprawki. Ale czy postanowienie starostwa wyjaśnia dokładnie wszystkie te braki? A gdzie tam. Jest w nim mowa tylko i wyłącznie o „wrysowaniu linii rozgraniczającej”. No bo skoro nie ma linii, to niczego do niej nie można dosunąć, więc po co o tym wspominać, nieprawdaż...? I tak Pytia serwuje do Śpiącej Królewny - która znów przysypia, więc wyjście poza to, co zostało wyraźnie nakazane nawet nie przychodzi jej do główki. W ten sposób obie strony ściśle ze sobą współpracując szykowały kolejną turę gry - czyli ponowne odesłanie projektu, tym razem z powodu niewłaściwej lokalizacji ogrodzenia. I tak by było, gdyby na znękaną inwestorkę nie spłynęła nagle cudowna inspiracja, aby dokładnie obejrzeć zatwierdzony projekt odziedziczony po poprzednich właścicielach terenu - co doprowadziło do odkrycia pułapki i zneutralizowania jej. Jeden udany unik!

Ale oto jeszcze ciekawszy moment gry. W postanowieniu o poprawkach stoi, że na mapie zagospodarowania „należy wrysować instalację energetyczną, ze wskazaniem podłączenia się do najbliższych sieci”. Patrzymy na tę mapkę ze Śpiącą i drapiemy się w głowy, ponieważ jako żywo przyłącze elektryczne JEST na niej wrysowane. „Nie zauważyli, idioci!” - wyrokuje Królewna, zgodnie ze swoimi przyzwyczajeniami idąc po linii najmniejszego oporu. Ja mam wątpliwości - bo oczywiście Pytia normalna nie jest, ale akurat o połebkostwo podejrzewać jej nie mogę. Proszę zatem szanownego architekta, aby podłączył tę instalację w innym miejscu - do słupa po prawej stronie. Przemawiają za tym trzy argumenty: a) Jeśli nie masz pewności, dlaczego urzędnik się czepia, to warto po prostu zmienić COKOLWIEK b), Poprzedni właściciele tak podłączyli i im zatwierdzono, i c) Tak właśnie BĘDZIE podłączone, więc może jednak wziąć pod uwagę rzeczywistość, hmm...?

Królewna kiwa główką - ale niestety znów przez sen, w rezultacie zatem w projekcie, który otrzymuję „po poprawkach” przyłącze energetyczne jest narysowane DOKŁADNIE TAK, JAK BYŁO - z tą różnicą, że wyraźniej i z podpisem: „Linia energetyczna”. Tymczasem ja już rozkminiłam, o co chodzi - i jak się okazuje, rzecz w tym, że na mapie do celów projektowych był błąd i tej części naziemnej sieci energetycznej, do której architekt z uporem się podłączał teraz już po prostu... NIE MA. To rzeczywiście sporo wyjaśnia! Ale czy Pytia nie mogła wyraźnie napisać: „Ludzie, weźta wy się podłączta do istniejącej instalacji, bo tę już jacyś diabli wzięli”? No nie mogła - bo by przestała być Pytią.

Tu zresztą dotykamy też fascynującej kwestii stosunku starostwa do aktualności mapy wykorzystanej w projekcie, jak również weryfikacji tejże z jego strony. Otóż jest tak: teoretycznie aktualność mapy pod względem infrastruktury (elektryczność, wodociąg, kanalizacja) ich nie obchodzi. Dowiedziałam się tego w zeszłym roku, kiedy sprawdzałam, czy mogę wykorzystać mapę sprzed pięciu lat (również odziedziczoną po poprzednich właścicielach terenu). Mogę - z tego powodu projekt nie zostanie odrzucony. Wtedy uznałam to za rzadki przejaw człowieczeństwa ze strony starostwa, ale teraz mam coraz większe wątpliwości... Bo gdyby od początku wymagali stuprocentowo aktualnej mapy, ileż zabawy by przez to utracili! Niby ta infrastruktura ogólnie nie jest ważna, ale nagle staje się taka, kiedy coś do niej trzeba podłączyć - i jeśli po drugiej stronie chrapie Śpiąca Królewna, no to mamy to, co mamy. (Nawiasem mówiąc: ciekawe, ile razy starostwo musiałoby odesłać projekt z nakazem wrysowania przyłącza, żeby architekt wpadł na pomysł odpalenia aktualnej mapy zasadniczej...?)

Ale tu też jeszcze jeden dodatkowy smaczek: jak widać, starostwo samo aktywnie korzysta z aktualnej mapy zasadniczej, porównując ją z tą, której użył inwestor. Jednakże informacji w ten sposób uzyskanych może użyć tylko i wyłącznie przeciwko niemu - tzn. w celu wytknięcia błędu i zwrócenia projektu do poprawki. Nawiązuję tutaj do kolejnego żądania w postanowieniu - dostarczenia dokumentu poświadczającego, że w pobliżu nie ma kanalizacji (i dlatego planuję szambo). Podobnie jak w przypadku zachachmęconej przez diabły linii energetycznej, brak kanalizacji jest również wyraźnie widoczny na mapie zasadniczej. Ale w tym momencie starostwo staje się nagle ślepe jak kret - no bo przecież nie można petentowi życia ułatwiać, aby się przypadkiem nie znarowił...

Jednym słowem: fun, fun, fun! (A nie - to były trzy słowa. Ale takie same, więc w zasadzie jak jedno, więc proszę się nie czepiać.)

sobota, 30 marca 2019

Z ARCHIWUM: Emily Bronte na urodziny

Są takie książki, które czytane w młodości porywają, a później rozczarowują; ale są i takie, które wraz z upływem lat stają się coraz bardziej intrygujące (pasowałaby tutaj jak ulał metafora o dobrym winie, ale że wina nie cierpię, to ją sobie daruję). Dla mnie „Wichrowe Wzgórza” należą do tej drugiej kategorii; kiedyś urzekły mnie pasją i aurą tajemniczości, dzisiaj fascynują ze względu na strukturę, a także postać samej autorki, która z nich przeziera. Jak to możliwe, że ponad sto lat temu spadkobierczyni tradycji powieściowej, na którą składały się takie pozycje jak „Pamela”, „Robinson Crusoe”, historyczne cegły Waltera Scotta czy eleganckie, wycyzelowane romanse Jane Austen sama z siebie wpadła na pomysł tak oryginalnie skonstruowanej narracji...? I skąd się wzięła w rodzinie irlandzkiego pastora osiadłego wśród wrzosowisk Yorkshire taka - za przeproszeniem - dziwożona jak Emily Brontë...?

Na pozór mogłoby się zdawać, że „Wichrowe Wzgórza” to jedynie prosta historia dwóch romansów - jednego nieszczęśliwego, drugiego udanego - matki i córki noszących to samo imię Katarzyna. Jednak wzajemne przeplatanie się tych dwóch historii, ich paralele - wśród których wspólnota imion to zaledwie początek - dają coś na kształt efektu dudnień różnicowych, spajając je w jedno i tworząc trzecią jakość odbieraną na poziomie pół-, a nawet wręcz podświadomym. Z tego efektu zdałam sobie sprawę dopiero wówczas, gdy spojrzawszy po latach na swoje niewydarzone próby literackie z czasów studenckich - w których wcześniej dostrzegałam wyłącznie wpływ „Władcy Pierścieni” - pojęłam nagle, że przez cały czas próbowałam w istocie odtworzyć „Wichrowe Wzgórza”, tyle tylko, że w świecie miecza i magii. Na poziomie podświadomym bowiem jest to w istocie historia o powrocie miłości zza grobu, o nieprawdopodobnej, fantastycznej, a jednak w jakiś cudowny sposób urzeczywistnionej drugiej szansie dla kochanków tragicznie rozdzielonych przez los i własne słabości. Młodziutka Cathy powtarza błąd matki, odwracając się od gburowatego Haretona i wybiera Lintona ze względu na jego urodę i ogładę. Szybka śmierć młodego męża - przewrotny prezent od losu (Bronte to nie Austen; miłość nie jest dla niej przede wszystkim testem charakteru) - daje jej okazję, by mogła uczciwie wejrzeć w siebie, co pozwala jej dostrzec zalety serca i umysłu Earnshawa pomimo jego prostackich manier i wyglądu szmaciarza. A kiedy miłość młodych rozkwita, Heathcliff - dotychczas ponury i wrogi - wpada w stan dziwnego upojenia i zaczyna zachowywać się tak, jakby odzyskał swoją Catherine. I chociaż Bronte konsekwentnie unika jakichkolwiek sugestii, że mamy tu do czynienia z czymś więcej niż tylko produktem rozgorączkowanej wyobraźni (podobnie jak wówczas, gdy motyw ducha Catherine Earnshaw pojawia się po raz pierwszy w śnie Lockwooda), wbrew wszelkim racjonalnym rachunkom ten powrót ukochanej nabiera realności w naszej podświadomości dzięki rzeczywistej sytuacji jej córki i imienniczki. W ten sposób Bronte dokonuje niemożliwego, dając nam z jednej strony tragedię, a z drugiej - happy end, bez którego historia miłosna nigdy nie jest naprawdę satysfakcjonująca dla czytelnika.

Niezwykły jest też wybór narratorów. W narracji pierwszoosobowej (nie bez kozery określanej popularnie mianem „pamiętnikarskiej”) o wydarzeniach opowiada nam zazwyczaj główny bohater, który w ten sposób staje się również narratorem wszechwiedzącym przynajmniej na tym jednym obszarze, jakim są jego własne myśli, uczucia i motywacje (a jest to przecież obszar nie byle jaki). Tymczasem Emily Bronte postawiła na postacie poboczne. Nie mam na tyle szerokiej wiedzy, aby z całą pewnością stwierdzić, że nikt przed nią tego zabiegu nie stosował, jest on jednak niewątpliwie rzadki - a już szczególnie w tej specyficznej wersji, z jaką mamy do czynienia w „Wichrowych Wzgórzach”. Dystans, jaki zapewnia takie spojrzenie z boku dodaje bohaterom tajemniczości - Conan Doyle na przykład wykorzystał doktora Watsona, aby podkreślić niezwykły, ponadludzki niemal intelekt Sherlocka Holmesa. Jednocześnie jednak ten zabieg daje autorowi szczególną możliwość zawładnięcia percepcją czytelnika i skierowania jej na wybrane tory; zamiast (teoretycznie) obiektywnego przedstawienia, które (teoretycznie) pozwala nam na wyrobienie sobie własnego zdania o danej postaci jesteśmy zmuszeni do patrzenia na nią wyłącznie oczami konkretnej osoby. A że mamy skłonność do identyfikowania się z narratorem, przez co odbieramy go jako w pełni wiarygodnego, jego percepcja nieodwołalnie kształtuje nasz obraz. Przychodzi mi tutaj na myśl Jay Gatsby ze słynnej powieści Scotta Fitzgeralda - chociaż fakt, że opowiada nam o nim ktoś inny początkowo czyni go postacią dość tajemniczą, już wkrótce refleksje Nicka - inteligentnego, zaangażowanego, wrażliwego i samokrytycznego - przekonują nas całkowicie i kiedy książka się kończy, nie mamy wątpliwości, że wiemy o Jamesie Gatzie wszystko, co powinniśmy o nim wiedzieć.

Nellie Dean - główną narratorkę w „Wichrowych Wzgórzach” - odbieramy zupełnie inaczej. Nie tylko należy ona do zupełnie innej grupy społecznej niż Catherine i Heathcliff, ale jest od nich starsza, zatem - chociaż od czasu do czasu mogą się jej zwierzać - nigdy nie wchodzi w rolę przyjaciela i powiernika, którą Nick odgrywa kilkakrotnie u boku Gatsby’ego. I wreszcie - co jest może najciekawsze - tak naprawdę nie czuje do tych dwojga sympatii. Wszystko to sprawia, że czytelnik nie jest w stanie utożsamić się z nią tak, jak to się dzieje w przypadku Nicka; od samego początku zostajemy ustawieni w pewnym dystansie nie tylko do głównych bohaterów, ale i do narratorów. A to wszystko zapewnia wrażenie obiektywizmu niewiele ustępujące sztukom teatralnym; nawet w narracji trzecioosobowej nie da się uniknąć prowadzenia czytelnika, wskazywania mu - choćby w najsubtelniejszy sposób - kto jest dobry, a kto zły, kto ma rację, a kto nie. W „Wichrowych Wzgórzach” natomiast narracja w pierwszej osobie - a więc w pełni i bez żadnego krygowania się subiektywna - staje się w zasadzie przejrzysta pod kątem oceny psychologicznej czy moralnej; im bardziej zdecydowanie wypowiada się Nelly, tym bardziej ostrożny staje się czytelnik. Autor - czy jakikolwiek inny autorytet - jest tutaj całkowicie nieobecny. Nic dziwnego, że książka ta budziła taki niepokój w przywykłej do moralizatorstwa wiktoriańskiej Anglii. Co właściwie autorka chciała nam powiedzieć? Jak ocenia własnych bohaterów? Po czyjej stoi stronie...? Nie wiadomo.

I tu dochodzimy do trzeciej zaprzątającej mnie kwestii. Jak sama Emily Bronte odbierała historię, która wyrwała się spod jej pióra...? To pytanie ciekawi mnie dlatego, ponieważ przy opisie „Wichrowych Wzgórz” wielokrotnie narzuca mi się słowo „pogańskość”. Stało się to dla mnie szczególnie wyraziste, kiedy miałam okazję poznać jej biografię i porównać jej książkę z pierwszymi dziełami sióstr. Zarówno „Jane Eyre” jak i „Agnes Grey” Anne Bronte jako historie wymyślone przez córki pastora nie budzą najmniejszego zdziwienia. Naturalnie różnią się one znacznie pod względem poziomu. Anne Bronte to pastorówna konwencjonalna, nieskomplikowana, o ograniczonej wyobraźni, bezrefleksyjnie przyjmująca to, co jej do wierzenia podano. Charlotte - wrażliwa i inteligentna - nie jest w stanie zamykać oczu na religijną hipokryzję, ani też na sprzeczność między potrzebami własnego serca a tym, czego się od niej w imię religii wymaga. W ostatecznym rozrachunku jednak jej bunt jednak nie jest skierowany przeciwko Bogu; jej bohaterka żąda jedynie prawa do podążania ku Niemu własną ścieżką. Ba, w ostatnich rozdziałach „Jane Eyre” można wręcz wyczuć moralitet - Edward Rochester zostaje za swój grzech ukarany ślepotą, jednak żal i skrucha zapewniają mu przebaczenie, a wtedy cud miłosierdzia pozwala mu połączyć się na nowo ze swoją ukochaną. Dodajmy jeszcze nagrodę za obronę swojej cnoty, jaką w ten sposób Jane otrzymuje i mamy opowieść, którą tata pastor mógłby bez większego wysiłku przerobić na jedno ze swoich kazań.

Kiedy zatem spojrzymy na „Wichrowe Wzgórza” przez pryzmat dzieł młodszej i starszej siostry Emily, pierwsze, co rzuca się w oczy to całkowita irrelewantność chrześcijaństwa w tej niezwykłej opowieści. Dla Anne religia jest oczywistym, stałym i (powiedzmy sobie szczerze) dość przyziemnym elementem życia (lista rzeczy do zrobienia: pościel łóżko, przygotuj obiad, zamieć izbę, zmów paciorek, wyjdź za pastora...); Charlotte przeżywa ją głęboko, intensywnie i bardzo indywidualnie - i to właśnie siła i autentyczność uczuć, a nie jakieś wątpliwości, są przyczyną rozterek Jane. W książce Emily natomiast nie ma ona niemal żadnego znaczenia i pojawia się niemal wyłącznie w negatywnym kontekście, jako element monologów hipokryty Józefa, która jest postacią poboczną, w zasadzie elementem tła (czy też wręcz tego, co anglojęzyczni określają mianem „comic relief”).

Obca jest również autorce chęć wtłoczenia wydarzeń w ramy wyznaczone przez biblijną moralność. Po części zwrócił na to moją uwagę pewien autor szkicu o „Wichrowych Wzgórzach”, rozwijający tezę, że główną inspiracją dla Emily Bronte były dzieła Szekspira, zaś śmierć Heathcliffa można porównać - na przykład - do śmierci Makbeta, będącej karą za popełnione przezeń zbrodnie. Otóż właśnie nie można. Makbet - wybaczcie banał - ginie marnie, w strachu i wstydzie, utraciwszy wpierw wszystko, co dzięki zamordowaniu Duncana uzyskał. Heathcliff z kolei umiera wręcz w stanie łaski. To określenie może się wydawać szokujące, wynika jednak bezpośrednio z podobieństw między ostatnimi dniami bohatera „Wuthering Heights”, a konaniem wykreowanej niemal na świętą Helen Burns w „Jane Eyre”. Helen odchodziła spokojna, wręcz szczęśliwa, zdając się niemal dostrzegać już Tego, który czeka na nią po drugiej stronie - i dokładnie to samo można powiedzieć o Heathcliffie (z tą różnicą, że na niego czekała Ta).

Nie ma zatem mowy o karze za grzechy na wzór tej, która spadła na Makbeta - czy choćby nawet Edwarda Rochestera. Healthcliff robił co, chciał, klął, pił, awanturował się, wieszał małe pieski, znęcał się nad Earnshawem i Cathy, a nawet własnym synem, przejął majątek, który należał się Haretonowi i zrobił z tego ostatniego niepiśmiennego gbura - a potem odszedł z uśmiechem na ustach, nie straciwszy wcześniej niczego i nie doświadczywszy ani chwili lęku, wstydu czy cierpienia (że już o skrusze nie wspomnę). Ba, nie narzuca nam się nawet przekonania, że po śmierci szybko trafił na jakiś piekielny ruszt; Lockwood, stanąwszy nad jego grobem, nie potrafi sobie nawet wyobrazić, że ci, którzy są w tej ziemi pochowani mogliby „spać niespokojnie”.

Piekło jest zatem również irrelewantne w „Wichrowych Wzgórzach”; co gorsza, to samo można powiedzieć o niebie. Podczas gdy Jane Eyre wielokrotnie mówi o Bogu i zwraca się do Niego, Catherine Earnshaw wygłasza słowa, który trudno określić inaczej, jak manifestem pogaństwa: „If I were in heaven, Nelly, I should be extremely miserable” - a opisując swój sen o niebie, dodaje: „Heaven did not seem to be my home. And I broke my heart with weeping to come back to earth; and the angels were so angry that they flung me out into the middle of the heath on the top of Wuthering Heights, where I woke sobbing for you”. I chociaż początkowo można by sądzić, że jej szaleństwo i przedwczesna śmierć były karą za takie bluźnierstwa, zakończenie książki przewrotnie poddaje ten wniosek w wątpliwość. Catherine śpi spokojnie u boku Heathcliffa w tej ziemi, którą tak kochała - i nie wygląda na to, żeby jej dusza chciała się gdziekolwiek wybierać.

Czy to dziw zatem, że pytam: skąd się w pastorskim domu w epoce wiktoriańskiej wzięła ta dziwożona...?