Z pamiętnika baby, której się zachciało dom budować:
Przyszła zatem wiosna, pogoda zrobiła się piękna - a działka leży odłogiem, bo nadal nie ma pozwolenia na budowę. A nie ma, ponieważ starostwo (znane też jako Pytia Piaseczyńska) wraz z architektem (znanym też jako Śpiąca Królewna) bawią się ze mną w swoistą odmianę gry w dwa ognie, polegającą na podawaniu sobie nawzajem piłki, aby Pytia mogła mnie zbić (tzn. zażądać kolejnych poprawek w projekcie). Czyli niemetaforycznie mówiąc: architekt robi wszystko byle jak i bez głębszego zastanowienia, starostwo wyraża swoje zastrzeżenia w sposób tajemniczy i wymagający rozszyfrowania - czego oczywiście Śpiąca Królewna nie czyni, więc mamy kolejne błędy... i tak w koło Wojtek.
To znaczy mam nadzieję, że całego koła nie będzie, ponieważ jak dotąd udało mi się wytropić i unieszkodliwić pięć takich pułapek, i liczę na to, że możliwości, jakie sobą przedstawia mój skromny w końcu domek zostały wyczerpane... Ale kto wie!
Na przykład było tak: projektant ma psi obowiązek uwzględnić w swoim projekcie postanowienia planu zagospodarowania przestrzennego. Zgodnie z którym na mapce zagospodarowania mojego terenu powinna być wrysowana tzw. linia rozgraniczająca (wyznaczająca granicę pasa drogowego), a ogrodzenie (obecnie przy samej drodze) powinno być do tejże linii dosunięte. Śpiąca Królewna niestety przysnęła przy czytaniu planu i tego nie zrobiła, zatem projekt wrócił do poprawki. Ale czy postanowienie starostwa wyjaśnia dokładnie wszystkie te braki? A gdzie tam. Jest w nim mowa tylko i wyłącznie o „wrysowaniu linii rozgraniczającej”. No bo skoro nie ma linii, to niczego do niej nie można dosunąć, więc po co o tym wspominać, nieprawdaż...? I tak Pytia serwuje do Śpiącej Królewny - która znów przysypia, więc wyjście poza to, co zostało wyraźnie nakazane nawet nie przychodzi jej do główki. W ten sposób obie strony ściśle ze sobą współpracując szykowały kolejną turę gry - czyli ponowne odesłanie projektu, tym razem z powodu niewłaściwej lokalizacji ogrodzenia. I tak by było, gdyby na znękaną inwestorkę nie spłynęła nagle cudowna inspiracja, aby dokładnie obejrzeć zatwierdzony projekt odziedziczony po poprzednich właścicielach terenu - co doprowadziło do odkrycia pułapki i zneutralizowania jej. Jeden udany unik!
Ale oto jeszcze ciekawszy moment gry. W postanowieniu o poprawkach stoi, że na mapie zagospodarowania „należy wrysować instalację energetyczną, ze wskazaniem podłączenia się do najbliższych sieci”. Patrzymy na tę mapkę ze Śpiącą i drapiemy się w głowy, ponieważ jako żywo przyłącze elektryczne JEST na niej wrysowane. „Nie zauważyli, idioci!” - wyrokuje Królewna, zgodnie ze swoimi przyzwyczajeniami idąc po linii najmniejszego oporu. Ja mam wątpliwości - bo oczywiście Pytia normalna nie jest, ale akurat o połebkostwo podejrzewać jej nie mogę. Proszę zatem szanownego architekta, aby podłączył tę instalację w innym miejscu - do słupa po prawej stronie. Przemawiają za tym trzy argumenty: a) Jeśli nie masz pewności, dlaczego urzędnik się czepia, to warto po prostu zmienić COKOLWIEK b), Poprzedni właściciele tak podłączyli i im zatwierdzono, i c) Tak właśnie BĘDZIE podłączone, więc może jednak wziąć pod uwagę rzeczywistość, hmm...?
Królewna kiwa główką - ale niestety znów przez sen, w rezultacie zatem w projekcie, który otrzymuję „po poprawkach” przyłącze energetyczne jest narysowane DOKŁADNIE TAK, JAK BYŁO - z tą różnicą, że wyraźniej i z podpisem: „Linia energetyczna”. Tymczasem ja już rozkminiłam, o co chodzi - i jak się okazuje, rzecz w tym, że na mapie do celów projektowych był błąd i tej części naziemnej sieci energetycznej, do której architekt z uporem się podłączał teraz już po prostu... NIE MA. To rzeczywiście sporo wyjaśnia! Ale czy Pytia nie mogła wyraźnie napisać: „Ludzie, weźta wy się podłączta do istniejącej instalacji, bo tę już jacyś diabli wzięli”? No nie mogła - bo by przestała być Pytią.
Tu zresztą dotykamy też fascynującej kwestii stosunku starostwa do aktualności mapy wykorzystanej w projekcie, jak również weryfikacji tejże z jego strony. Otóż jest tak: teoretycznie aktualność mapy pod względem infrastruktury (elektryczność, wodociąg, kanalizacja) ich nie obchodzi. Dowiedziałam się tego w zeszłym roku, kiedy sprawdzałam, czy mogę wykorzystać mapę sprzed pięciu lat (również odziedziczoną po poprzednich właścicielach terenu). Mogę - z tego powodu projekt nie zostanie odrzucony. Wtedy uznałam to za rzadki przejaw człowieczeństwa ze strony starostwa, ale teraz mam coraz większe wątpliwości... Bo gdyby od początku wymagali stuprocentowo aktualnej mapy, ileż zabawy by przez to utracili! Niby ta infrastruktura ogólnie nie jest ważna, ale nagle staje się taka, kiedy coś do niej trzeba podłączyć - i jeśli po drugiej stronie chrapie Śpiąca Królewna, no to mamy to, co mamy. (Nawiasem mówiąc: ciekawe, ile razy starostwo musiałoby odesłać projekt z nakazem wrysowania przyłącza, żeby architekt wpadł na pomysł odpalenia aktualnej mapy zasadniczej...?)
Ale tu też jeszcze jeden dodatkowy smaczek: jak widać, starostwo samo aktywnie korzysta z aktualnej mapy zasadniczej, porównując ją z tą, której użył inwestor. Jednakże informacji w ten sposób uzyskanych może użyć tylko i wyłącznie przeciwko niemu - tzn. w celu wytknięcia błędu i zwrócenia projektu do poprawki. Nawiązuję tutaj do kolejnego żądania w postanowieniu - dostarczenia dokumentu poświadczającego, że w pobliżu nie ma kanalizacji (i dlatego planuję szambo). Podobnie jak w przypadku zachachmęconej przez diabły linii energetycznej, brak kanalizacji jest również wyraźnie widoczny na mapie zasadniczej. Ale w tym momencie starostwo staje się nagle ślepe jak kret - no bo przecież nie można petentowi życia ułatwiać, aby się przypadkiem nie znarowił...
Jednym słowem: fun, fun, fun! (A nie - to były trzy słowa. Ale takie same, więc w zasadzie jak jedno, więc proszę się nie czepiać.)